O psychologii sportu

Karolina Chlebosz

Ultra


Now is the new later

„Trzeba robić w życiu rzeczy, których się boimy” przeczytałam dzień przed swoim pierwszym ultra maratonem. Teraz, gdy jestem już kilka dni po, jestem pewna, że tak jest.

Naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak bardzo się bałam. Mam szacunek do biegania, niezależnie od dystansu, jednak tym razem to było coś innego. Czego się bałam? Nie do końca potrafiłam to sprecyzować. Nie był to lęk przed bólem, wysiłkiem czy dystansem. Teraz już wiem- to był lęk przed samą sobą, bo każdy biegacz ultra ma swoją górę do zdobycia. Ponad dziesięć godzin zmagałam się ze swoimi demonami.

Czułam, że jestem dobrze przygotowana fizycznie i mentalnie. Sporo czytałam, pytałam mądrzejszych, aby poczuć się, choć odrobinę pewniej. Nie odpuszczałam treningów.

Start- od samego początku było inaczej, niż zazwyczaj. Robiłam „swoje”, ale czułam, że jestem wewnętrznie bardzo poruszona. Do połowy dystansu czułam się dobrze, chciałam dać z siebie wszystko, ale na granicy komfortu. Wiedziałam, że to nie czas na szaleństwa. Oczywiście miałam momenty spadku energii i dość szybko zaczęły boleć mnie mięśnie, ale byłam na to gotowa.

Od połowy dystansu poczułam, że coś jest nie tak z żołądkiem, ale postanowiłam, że zwolnię i będzie dobrze. Było cudownie. Miałam czas na podziwianie przyrody, rozmowy z innymi ultrasami. Powiedziałam do dziewczyny obok mnie „Mogłoby to trwać…, ale w limicie”, Naprawdę było mi dobrze. Kolejne mocne podejście, bardzo szybkie zejście i ogromna senność. Marzyłam, aby się położyć i zasnąć na kilka minut. Żel i cola- to był mój pomysł na podwyższenie poziomu glukozy, (bo to chyba było to - w końcu się przygotowałam). To było początek mojego ultra.

Żołądek odmówił współpracy, a ja już wtedy wiedziałam, że tak po prostu ma być. Proponowano mi różne specyfiki przeciwbólowe, ale ja naprawdę chciałam czuć ten ból. Nie było to masochistyczne, coś bardziej na zasadzie- żeby coś przeżyć, trzeba to poczuć. To była moja pierwsza lekcja.

Wiedziałam już, że nie pobiegnę, ale mogłam iść. Powtarzałam do siebie, lewa- prawa, lewa- prawa. Powoli, ale zawsze do przodu. Wiedziałam, że się nie poddam. Na tyle siebie znam. Nauczyłam się za to czegoś nowego. Spodziewałam się żalu, smutku, poczucia bezradności, a poczułam akceptację tego stanu rzeczy. Nic z tym nie zrobię, nie zmienię. Jestem tylko człowiekiem i to jest moja największa siła.

W chwilach mojej największej słabości, zauważyłam ilu ludzi się zatrzymuje, żeby mi pomóc (a przecież mieli swój bieg), ilu walczy, ilu się nie poddaje, ilu biegnie razem z przyjaciółmi czy ludźmi dopiero, co poznanymi. Dzień wcześniej poprosiłam o wspierające SMS-y (podświadomie czułam, że będę tego potrzebowała). To był czas, aby je odczytać. Nie spodziewałam się, ze będzie ich, aż tyle. Nie pamiętam, kiedy ostatnio tak bardzo się wzruszyłam. Wtedy nauczyłam się kolejnej ważnej rzeczy-, jeżeli potrzebuje się wsparcia, trzeba o nie poprosić. Ja dostałam naprawdę dużo dobrej energii, która prowadziła mnie do końca.

Zostało kilka kilometrów. Już wtedy wiedziałam, że na metę wejdę zupełnie innym człowiekiem. Biegaczem, dla którego nie liczą się te wszystkie cyferki. Jasne- fajnie zrobić „życiówkę” czy stanąć na „pudle”, ale to kompletnie nie o to chodzi. Każdy ma swój bieg. Mój nauczył mnie, że to w słabości jest siła, jeżeli ją zaakceptujemy. Na ostatnich metrach byli przyjaciele. Nie musieli tyle na mnie czekać- czekali.

Na mecie nie poczułam satysfakcji, ani tego, że mogę wszystko. Tym razem to było coś więcej! Płynęły łzy szczęśliwego człowieka. Ultramaratończyka.